Czas wielkiego zastąpienia?

Czas wielkiego zastąpienia?

TEKST
Michał Kozłowski

ILUSTRACJA
Karol Gawroński

Renaud Camus był kiedyś gwiazdą literatury gejowskiej. W 1979 roku, sam Roland Barthes zaszczycił przedmową jego pół-pornograficzne pamiętniki, jednak prawdziwy sukces pisarz osiągnął o wiele później. Wydane w 2010 roku „Wielkie Zastąpienie” nie przyniosło co prawda Camusowi literackiej glorii, lecz uczyniło go dyskretnym demiurgiem światowej polityki. Le Grand Remplacement jest bowiem dla XXI wieku tym, czym dla pierwszej połowy XX wieku były Protokoły Mędrców Syjonu – książką niezbyt często cytowaną, za to taką, która włada umysłami. Co prawda wielu uzna ją za nieco fantastyczną, lecz prawie każdy w duchu przyzna, że coś jest na rzeczy. O ile „Protokoły” były plagiatem XIX-wiecznych powieści sensacyjnych, o tyle „Wielkie zastąpienie” mają większe aspiracje. Dziełko otwiera motto z Franza Fanona, papieża postkolonializmu. Od Aimé’a Césairego z kolei autor zapożycza pojęcie „ludobójstwa przez substytucję”. Strategia przechwycenia sama jest przechwycona – Camus pragnie być dla współczesnej skrajnej prawicy tym, czym dla maja 68. był Guy Debord, czyli kimś pomiędzy impresariem a ukrytym imamem. Książka nasycona jest figurami kultury wysokiej, podanymi w sposób lakoniczny i erudycyjny zarazem. Koncept nieskończenie odległy od wulgarnej propagandy amerykańskich białych suprematystów. To nie jest książka dla każdego. To jest książka dla wszystkich (białych ludzi).  

Struktura idei Camusa jest stara i prosta. Rdzenna ludność ma zostać zastąpiona populacją napływową, a za operacją tą mają stać globalistyczne elity. Zgodnie ze sprawdzonym wzorcem prawicowego populizmu, istnieć ma zmowa pomiędzy wyklętym ludem ziemi, z chybotliwych łódek przemytniczych a światową elitą finansów, mediów i kultury. Ten złowieszczy sojusz chwyta – bogu ducha winnych – zjadaczy chleba w ludobójcze kleszcze… Nie jest jeszcze za późno, aby się obudzić.

Nie minęła dekada a „Wielkie Zastąpienie” przewędrowało, z manifestów Breivika i jemu podobnych, na polityczne salony. Właściwie wszystkie partie populistycznej prawicy, w ten czy inny sposób, do tej idei nawiązują. To w oficjalnych programach, to w szeptanej socjal mediowej propagandzie. Na Węgrzech koncepcja Camusa uzyskała status doktryny państwowej. Doktryny nieustannie zresztą pielęgnowanej i rozwijanej. Niedawno Victor Orban dokonał nowego podziału europejskiej sceny politycznej, wedle kryterium dwóch katastrof. Europejskie i światowe elity pragną, aby ludzie żyli w strachu przed nadchodzącym (rzekomym?) armagedonem klimatycznym i w ten sposób nie dostrzegli rzeczywistej apokalipsy demograficznej. Biorąc pod uwagę autorytet, jakim cieszy się Victor Orban w międzynarodowej, prawicowej rodzinie, należy spodziewać się, że „Wielkie Zastąpienie” użyte może zostać nie tylko, jako narzędzie antyimigracyjne i dyskryminacyjne, ale też okaże się poręczne w zwalczaniu polityk klimatycznych i praw reprodukcyjnych.

W wyborach do europarlamentu tradycyjne partie zachowały większość, lecz jest to większość wątła. Jeżeli utrzymają się tendencje z ostatniego ćwierćwiecza, to uzyskała tę większość po raz ostatni. Skrajna prawica zwyciężyła we Francji, Włoszech i Austrii, a w kolejnych ośmiu krajach znalazła się na podium. Skrajna lewica nie zwyciężyła nigdzie. Niegdyś silne hiszpańskie Podemos ma dziś poparcie marginalne. France Insoumise Mélenchona zdobywa 10 proc., podobnie jak szwedzka Vänsterpartiet. Niemiecka Die Linke jest na granicy politycznej śmierci, włoska Alleanza Verdi e Sinistra zdobyła mniej niż 7 proc. Przesunięta do centrum grecka Syriza, jedyna partia wywodząca się radykalnej lewicy, która była u władzy, zdobyła poniżej 15 proc. Jakakolwiek byłaby przyczyna kryzysu legitymacji elit i instytucji, jego polityczna artykulacja należy całkowicie do nieliberalnej prawicy, której tożsamość polityczna jest niewzruszalnie oparta o mobilizację antyimigrancką, a zwykle także antygenderową, antyszczepionkową, antyklimatyczną, antyunijną i antyukraińską, choć w różnej konfiguracji i proporcjach. Program ekonomiczny, nawet jeśli istnieje, ma dla tych ugrupowań (i prawdopodobnie także ich elektoratów) znaczenie marginalne.  W istocie rzeczy kontestowane są wszystkie rodzaje elit – polityczna, naukowa, artystyczna, medialna. Jedyna, która nie jest kontestowana to elita pieniądza.

Jest inaczej, niż było sto lat temu. Nie istnieje żaden „front ludowy” (niezależnie od tego, że we Francji powstała koalicja o tej nazwie), zdolny stanowić wobec nich choćby względną przeciwwagę. Tymczasem sukcesy populistycznego dyskursu wywołują egzystencjalną panikę w partiach dotąd umiarkowanych. Ich jedyną strategią obronną jest mimetyzm. Nowo wybrany szef gaulistów, Eric Ciotti, szedł do wyborów w 2022 roku, z hasłem walki z polityczną poprawnością: „Nie boję się słów, jeśli mowa o wielkim zastąpieniu, to ja mówię po prostu o zastąpieniu”. Niewiele to jednak pomogło. Gauliści otrzymali w 2024 roku ledwie kilka procent i z wielkim prawdopodobieństwem zostali już zastąpieni przez skrajną prawicę Le Pen (podobnie, jak przydarzyło się to włoskim chadekom z Giorgią Meloni). Duńskim socjaldemokratom poszło nieco lepiej. Od kiedy kilka lat temu wprowadzili jedno z najbardziej brutalnych na świecie praw antyimigracyjnych, wciąż utrzymują się u władzy. Na podobny efekt liczy z pewnością Donald Tusk, który w trakcie obecnej kampanii europejskiej, wspólnie ze swoim arcywrogiem Victorem Orbanem, sprzeciwił się paktowi migracyjnemu i mocno krytykował Europejski Zielony Ład.

Co prawda pakt migracyjny to najbardziej antymigrancka regulacja w historii Unii, powszechnie krytykowana przez organizacje prawoczłowiecze, jednak w warunkach środkowoeuropejskiego etnocentryzmu, Tusk wciąż uważa poparcie go za zbyt ryzykowne politycznie. Jednocześnie polski premier zapowiada gigantyczne inwestycje w ochronę granic. Rok 2024. przyniósł także powstanie Bündnis Sahra Wagenknecht – pierwszej partii wywodzącej się z radykalnej lewicy, która przyjęła postulaty antyimigranckie, antygenderowe i do pewnego stopnia także antyklimatyczne. Wagenknecht zastąpiła w parlamencie europejskim Die Linke.

We współczesnej Europie zachodzą dwa równoległe procesy zastępowania – wypieranie partii tradycyjnej prawicy przez skrajną prawicę oraz wypieranie idei postępowych, z repertuaru politycznego partii, jeszcze niedawno uważanych za głównonurtowe, przez idee jawnie paranoiczne i potencjalnie zabójcze. W większości krajów europejskich prawo do azylu zostało już niemal doszczętnie zniesione. Następnym krokiem może być wycofanie się z Konwencji Genewskiej, z roku 1951., z jej centralną zasadą niepenalizowania przekraczania granic. Iluzja, którą żywi się wielu Europejczyków, polega na przekonaniu, że pozbawianie praw uchodźców ich nie dotyczy, ponieważ jako obywatele, chronieni są o wiele mocniejszymi normami konstytucyjnymi. Wiadomo jednak, że wola polityczna, wsparta o demokratyczną legitymizację, bez trudu przełamuje takie ograniczenia. Tymczasem zasoby polityczne skrajnej prawicy są ogromne i wciąż rosną.

Najważniejsze pytanie brzmi: gdzie właściwie tkwi przyczyna brunatnej fali na starym kontynencie? Nie istnieją oczywiste odpowiedzi. Aby jednak tę newralgiczną odpowiedź uzyskać, uznać trzeba elementarne fakty. Po pierwsze, to nie jest zjawisko wyłącznie Europejskie, ani nawet wyłącznie Zachodnie. Po drugie, nie jest ono w sposób jednoznaczny powiązane, z czynnikami, które często są podawane: migracjami, kryzysem ekonomicznym, nierównościami dochodowymi, deindustrializacją etc. Potrzebujemy lepszych, a przynajmniej bardziej precyzyjnych odpowiedzi. To jest ostatni moment, żeby skrajną prawicę wziąć na poważnie. 


Michał Kozłowski

Filozof i badacz społeczny. Pracuje na Uniwersytecie Warszawskim. Przez wiele lat kierował kwartalnikiem Bez Dogmatu.